„Położna na medal” o porodach domowych

0

Moja rodzina i znajomi są przyzwyczajeni do tego, że w każdej chwili mogę wyjść – śmieje się Małgorzata Drężek-Skrzeszewska – położna z Olsztyna, laureatka kampanii „Położna na medal”. Pracuje na Oddziale Ginekologii Onkologicznej Woj. Szpitala Specjalistycznego w Olsztynie, a w ramach indywidualnej praktyki przyjmuje porody domowe. Ma ich na koncie 45.

Czy porody domowe to fanaberia?

Przede wszystkim to świetna alternatywa dla porodu. Obserwuję różne postawy kobiet, które decydują się na poród domowy. Być może niektóre myślą o tym rzeczywiście w kategoriach pewnej mody – fajnie jest urodzić w domu, jest się potem czym pochwalić. Jednak przyczyny takiej decyzji są różne, zazwyczaj głębsze. Część kobiet w przeszłości poczuła się skrzywdzona procedurami szpitalnymi, mimo świadomości, że czasami pewne sytuacje ich wymagają i poniekąd rozumieją, dlaczego zostały wdrożone. Być może sposób komunikacji albo czas, w którym zapadły decyzje sprawił, że nie do końca się z nimi pogodziły i jest coś, co chciałyby przepracować, z czym chciałyby się zmierzyć. Te po porodzie w domu czują się wygrane. Widzę, że to była dla nich dobra decyzja.

Rodzenie w domu stało się w ostatnim czasie bardziej popularne?

Rzeczywiście ostatnie lata, szczególnie czas pandemii, to znaczny wzrost liczby porodów domowych. Powody są różne. Część kobiet bała się hospitalizacji bez bliskiego kontaktu ze swoimi najbliższymi – bo rzeczywiście był czas, kiedy mężowie czy partnerzy nie mogli wchodzić na porodówki. A dla wielu pań to niezbędny element dla poczucia bezpieczeństwa. Część kobiet bała się placówek medycznych z powodu ewentualnego zakażenia infekcją SARS-CoV-2. A trzeci – który dało się zauważyć jeszcze przed pandemią – to wzrost świadomości kobiet odnośnie tego, co chciałyby, żeby na porodówce się działo, a czego by nie chciały.

Wiele kobiet zaczyna zastanawiać się nad swoimi prawami dotyczącymi porodu, nad dokonywaniem świadomego wyboru, chcą uciec od medykalizacji i rodzić w zgodzie z naturą.  

Ale czy poród w domu jest bezpieczny?

Oczywiście nie każda kobieta może urodzić w domu, są pewne restrykcje i warunki, które ciężarna powinna spełnić, żeby w ogóle mogła myśleć o takiej formie porodu. Na pewno nie może to być ciąża powikłana, kobieta musi odbywać regularne wizyty u lekarza, wykonywać wszystkie podstawowe badania – poród w domu z tego nie zwalnia. Ponieważ my ze swojej strony podchodzimy do tego bardzo odpowiedzialnie, pierwsza bramka, przez którą musi przejść dana kobieta to kwalifikacja lekarska. To nie jest tak, że ja sama jako położna decyduję o tym, czy dana ciężarna może urodzić w warunkach domowych.

Lekarz daje więc kobiecie zaświadczenie albo wpisuje w kartę ciąży, że nie widzi przeciwwskazań, by rodziła w warunkach domowych. Po takiej kwalifikacji ze strony lekarskiej teoretycznie możemy już myśleć o porodzie w poważny sposób, co nie oznacza jeszcze, że to na pewno się uda.

Dlaczego?

Po pierwsze, między rodzącą a położną musi być chemia. Dlatego zaczynamy od spotkania, na którym się poznajemy i właściwie od razu wiemy, czy „to jest to”. Już po pierwszym spotkaniu wiem, czy mogę tę konkretną ciężarną przyjąć pod swoje skrzydła, czy raczej nie powinnam się tego zadania podejmować. Przy porodzie domowym dobra współpraca jest podstawą i choć najważniejsze jest bezpieczeństwo kobiety i noworodka, to ja też chcę się czuć bezpiecznie.

Co się na to składa?

Wspólnie weryfikujemy plan porodu, który pacjentka sobie ułożyła, a ja sprawdzam, czy jestem w stanie go zrealizować, czy gdzieś będę musiała pójść na kompromis. Do niektórych spraw podchodzę „zero-jedynkowo” i nie ma szansy, bym ustąpiła (np. decyzja odnośnie ewentualnego transferu do szpitala – tu nie negocjujemy), ale są i takie, w których elastyczność jak najbardziej jest możliwa. Jeśli tu się dogadamy, to jest dla nas szansa.  

Rzeczywiście od samego początku czuć, że albo nam się układa, albo nie bardzo. Jeśli uda nam się stworzyć fajną relację możemy podjąć decyzję o próbie porodu domowego. Próbie – bo nigdy do końca nie wiemy, czy to się uda. Kobieta ma prawo zrezygnować z takiej formy porodu na każdym etapie naszej umowy. Jeśli tylko poczuje jakiś niepokój – nawet jeśli już nas wezwie do swojego domu, ale uzna, że coś jej przeszkadza, by tam urodzić – decydujemy się na poród szpitalny.

Czy w porodzie domowym poza położną bierze udział lekarz?

Nie. My działamy w dwuosobowym zespole: koleżanka, która również jest położną, z reguły zajmuje się częścią noworodkową, a ja porodową. Każda z nas ma swoją określoną rolę i zadanie. Jesteśmy w kontakcie z lekarzami, z którymi współpracujemy na co dzień, albo z którymi się znamy. Często, jeśli poród odbywa się w pobliżu naszego miejsca zamieszkania czy szpitali, w których pracujemy – informujemy kolegów, że jedziemy do porodu domowego i gdyby coś się powikłało, będziemy się z nimi kontaktować.

Jak często zdarzają się takie sytuacje?

Przez 4 lata pracy miałyśmy dwa transfery do szpitala (raz z powodu braku postępu porodu i raz z powodu zaburzeń oddychania u noworodka). To dużo i mało. Sednem jest dobra kwalifikacja. Najczęściej znamy przeszłość położniczą rodzącej i wiemy, że poród w domu wiąże się z niewielkim ryzykiem. Wyznajemy zasadę, że im mniej interwencji, im mniej naszej ciekawości, tym lepiej dla kobiety. Natura broni się sama. I rzeczywiście to widać: tam gdzie nie ingerujemy, najczęściej to dzieje się w fajny, naturalny sposób.

Jak dużo takich porodów ma pani na swoim koncie?

45. Dla mnie to dużo, zwłaszcza że jest to moja praca po godzinach. Na co dzień pracuję w Klinicznym Oddziale Ginekologii Onkologicznej oraz jako asystent w Katedrze Położnictwa Szkoły Zdrowia Publicznego Collegium Medicum Uniwersytetu Warmińsko – Mazurskiego. Do tego w domu dwie córki, w tym jedna 9- miesięczna. Taki osesek bywa wymagający, ale póki o wszystko ładnie się układa.
 
Dlaczego kobiety chcą rodzić w domu?

Są wśród nich takie, które mówią że chciały odczarować poród i to im się udało. To jest fajne, bo mimo że w szpitalu dostępne jest znieczulenie, które potrafi wyłączyć ból porodowy, rezygnują z niego, by w pełni przeżyć swój poród. Zawierzamy naturze i nagle okazuje się, że w domu prysznic i pozycja wertykalna wystarczają, by urodzić bez problemu.

Są też  kobiety, które już zanim zajdą w ciążę wiedzą, że będą chciały rodzić w domu. Często wynika to z bliskich relacji z partnerem, czasem mama tak rodziła i one też tak chcą, a czasem usłyszały opowieść o domowym porodzie z przypadku, który okazał się świetnym przeżyciem.

Zdarzyło się, że ktoś był niezadowolony z tej decyzji?

Może jedynie wtedy, gdy była inna wizja, wyobrażenie tego porodu i nie wszystko poszło tak, jak kobieta sobie wymyśliła, odczuła w którymś momencie niedosyt lub lekkie rozczarowanie, ale nie na tyle, aby była niezadowolona. Zdarzały się dyskusje, gdy poród idzie opornie i zaczynałam mówić, że konieczny może okazać się transfer do szpitala.

Najczęściej te kobiety nie mają wykształcenia medycznego i w takiej sytuacji zaczynają się targować: poczekajmy jeszcze 10 minut, pół godziny – pomimo iż wcześniej deklarowały, że godzą się na wszystkie moje decyzje.

Ale najczęściej tak się dzieje tylko w pierwszej chwili, bo później przychodzi zrozumienie, że czasami po prostu nie ma innego wyjścia. Zdarza się, że są tak naładowane optymizmem, że to zaburza obiektywizm. Wiem to po sobie, bo chcąc zachować obiektywizm, czasem muszę włączyć myślenie proceduralne. Po to aby było bezpiecznie, a nie tylko górnolotnie.

Za taki poród rodzice muszą zapłacić sami?

Tak, porody domowe są odpłatne, Narodowy Fundusz Zdrowia ich nie refunduje. Jednak mimo że związane są z tym dodatkowe wydatki, determinacja kobiet jest ogromna i jeśli tylko mają przeświadczenie, że tego chcą, są w stanie nawet oszczędzić na taką formę porodu i będą robić wszystko, aby to się udało.

Jaki to koszt?

Ceny są różne, wahają się między 3,5 a 5 tys. zł w zależności od tego czy  jest jedna czy dwie położne. Ale proszę wziąć pod uwagę, że to nie jest opłata tylko za poród. Na tę kwotę składają się wizyty przed porodem, porady laktacyjne, a także wizyty patronażowe po porodzie. Nie jest to ten jeden dzień, kiedy kobieta rodzi, ale długotrwała relacja, podczas której poznajemy się nawzajem, pomagamy kobiecie przygotować się do tego wyjątkowego wydarzenia i oferujemy opiekę tuż po porodzie.
 
Co jest ważne w relacji rodząca- położna?

Najpierw trzeba się poznać i zobaczyć, czy w ogóle chcemy ze sobą współpracować. Nie da się w tej znajomości uniknąć formalności – jeśli decydujemy się na współpracę, podpisujemy wstępną umowę: my ze swojej strony deklarujemy, że niezależnie od tego, jaki to będzie dzień i godzina, zapewniamy całodobową opiekę i wsparcie podczas porodu oraz w okresie okołoporodowym. Polega to na tym, że raz na jakiś czas podjeżdżamy do pacjentki, sprawdzamy trasę, warunki, jakie ma w domu, typujemy pomieszczenie, w którym da radę szybko podnieść temperaturę na moment urodzenia noworodka. W praktyce oznacza to 2-3 wizyty przed porodem.

Zdarza się, że niektóre kobiety starają się bardzo zminimalizować tę opiekę, bo uważają że im mniej interwencji tym lepiej. Jednak jako położna muszę wykonać swoją pracę i dobrze przygotować się do dnia porodu. Poza tym te wcześniejsze wizyty pozwalają mi też lepiej poznać rodzinę, preferencje i plan porodu, mieć pewność, że ciężarna jest przygotowana także na ewentualne komplikacje, np. że na wszelki wypadek ma plan awaryjny i spakowaną torbę, że znamy odległość do najbliższego szpitala. To podstawy zapewniające bezpieczeństwo i komfort współpracy z tą pacjentką.

A co jeśli poród się opóźnia? W szpitalu zazwyczaj w którymś momencie się go wywołuje, a co jeśli zaplanowany jest poród domowy?

Jeżeli ten poród nie zadzieje się sam do 41. tygodnia ciąży, przekazujemy pacjentkę normalnym procedurom szpitalnym i wtedy już zespół lekarzy decyduje o tym, czy włączane są formy indukcji porodu czy nie. Do 41. tygodnia sprawujemy opiekę, zwiększamy ilość wizyt co 2-3 dni, jednak po tym czasie lepiej, aby kobieta została objęta opieką w szpitalu. Podobnie jest gdy poród rozpocznie się wcześniej niż przed ukończeniem 37 tygodni, bo wcześniak nie powinien się rodzić w warunkach domowych. Jeśli poród zacznie się przed przewidywanym czasem, nasza umowa staje się po prostu nieważna.

Co trzeba przygotować, by móc bezpiecznie urodzić w domu?

Tak naprawdę tylko pomieszczenie, w którym możemy szybko uzyskać temperaturę 22-23 stopni, bo to jest niezbędne minimum, żeby nie doszło do zaburzeń oddychania u nowonarodzonego dziecka. Dobrze żeby w domu były podkłady albo folia malarska, ale my ze swojej strony staramy się być tak przygotowane, aby, gdy już zacznie się akcja porodowa, nie było zbędnego zamieszania. Zazwyczaj przyjeżdżamy na tyle wcześnie, żeby to wszystko rozłożyć i przygotować do kulminacyjnego momentu. Kobieta czasami jest tak zaangażowana w poród, że nie ma czasu myśleć o żadnych foliach, najczęściej mamy je więc ze sobą. Ale też, gdy poznajemy się z ciężarną wcześniej, czujemy się w jej domu trochę jak u siebie. Zdarzyło nam się już wspólnie gotować czy rozwieszać pranie przy porodzie, bo to też jest fajny, zupełnie naturalny sposób na wykorzystanie ergonomii swojego ciała. W szpitalu pozycje wertykalne ćwiczyłybyśmy na workach sako, piłkach, linach czy chustach, a w domu „podkręcamy” poród wykonując czynności życia codziennego. Wtedy czas szybciej leci i zupełnie inaczej to wygląda.

Zdarzyła wam się kiedyś jakaś nieprzewidziana, zaskakująca sytuacja?

Każdy poród jest inny i każdy w jakim sensie zaskakuje. Nie miałyśmy na szczęście sytuacji mrożących krew w żyłach, ale zaskakujące bywa tempo porodu. Zdarza się, że potrafi nieoczekiwanie przyśpieszyć i mimo że pracując w tym zawodzie od 20 lat przyjmowałyśmy już najróżniejsze porody, to momenty dużego przyśpieszenia, gdy wszystko wskazuje na to, że jeszcze nie czas – bywa zaskakujący.

Zdarza się, że pijemy herbatkę i jemy ciasto, a za chwilę okazuje się, że nastąpił postęp, który skraca dystans „do mety” o połowę. Nieustająco jestem pod wrażeniem, jak natura sama się broni i wybiera najlepszy moment.

Często jest tak, że ostatnie dni przed porodem to czas porządkowania różnych spraw zawodowych czy codziennych i gdy to już się uda, spotykamy się, umawiamy na kontakt za dwa, trzy dni, a wieczorem nagle telefon i widzimy się już przy porodzie. Jakby natura czekała żeby odhaczyć ten ostatni punkt na liście i odblokowuje się.

To chyba bywa trudne – ta ciągła gotowość?

Fakt, taka nieustanna gotowość towarzyszy nam właściwie cały czas. Bagażniki w naszych autach są zapakowane zestawami do porodów, sprzętem niezbędnym do tego, żeby mógł odbyć się bezpiecznie. To chyba ten najcięższy element, bo rzeczywiście nasza rodzina, znajomi – wszyscy są przyzwyczajeni do tego, że w każdej chwili muszę wyjść. Już nawet nie jestem w 100 procentach uwzględniana w imprezach rodzinnych. Taki zawód. Moja gotowość jest wpisana w tę pracę, ale ja ją bardzo lubię, więc to nie jest dla mnie problem, a wsparcie i zrozumienie ze strony rodziny i znajomych bardzo mi w tym pomaga. Niektórzy wożą w bagażniku zakupy, a ja żeby zrobić zakupy muszę najpierw wypakować zestaw porodowy! Gdy wymieniamy się z mężem autami, musimy pamiętać, żeby poprzerzucać zawartość bagażników. Ale to jest fajne, daje dodatkową dawkę adrenaliny.

Jak pani godzi domowe porody z pracą w szpitalu?

Moja codzienna praca na oddziale ginekologii onkologicznej to zupełnie inna bajka. Ciężka i odpowiedzialna, ale równie satysfakcjonująca i potrzebna. Wydaje mi się, że porody zapewniają mi zachowanie równowagi w położnictwie, a jednocześnie ze szkołą rodzenia, którą współprowadzę, pozwalają oderwać się od emocji, z którymi stykam się na ginekologii onkologicznej. Tam są wzloty i upadki, często smutki i pożegnania – a tu radość i nowe życie. To chyba mój sposób na to, żeby realizować się w każdej z tych działalności i móc się nimi cieszyć.

Źródło informacji: Serwis Zdrowie